Rozdział 15 - Drzewo
Leon nie mógł pokonać uroku staruszki. Przez cały czas słuchał jej poleceń i wykonywał je najlepiej jak potrafił. Najpierw Pani Lidia kazała mu podlać pelargonie, które rosły w ogromnych donicach zaczepionych na ogrodzeniu ogrodu. Nalał więc do metalowej konewki wody z kranu, usytuowanego z boku domu i dostarczył ją kwiatom.
Potem czekało go trudniejsze zadanie. Drewnianą altanę, która stała w rogu posesji, z każdej strony obrastała róże. O tej porze jednak nie wypuściły jeszcze pąków. Należało tylko przyciąć suche gałęzie, które zabierały miejsce nowym, a utrudniały to oczywiście bardzo ostre kolce.
Leonowi ta czynność zajęła 20 minut. Szybko uprzątnął badyle i udał się w kierunku staruszki, która siedziała na małym krześle i wpatrywała się w osiki, których gałęzie bujał lekko wiatr. Wciąż nie mógł znaleźć odpowiedniego momentu, by zadać jej pytanie, po którego odpowiedź specjalnie się tu fatygował. Jednak ona nie dawała za wygraną.
- Zrobione? - spytała, spoglądając na idącego w jej stronę mężczyznę z sekatorem w rękach.
- Oczywiście - odpowiedział, siadając obok niej na drugim krześle - Tomek często Pani pomagał w ogrodzie, prawda?
Staruszka obróciła się w jego stronę.
- A prawda - rzekła - bywał tutaj prawie codziennie. Obiecałam mu, że to wszystko będzie jego, gdy umrę...
W tym momencie rozejrzała się wokół, podziwiając to, co udało jej się przez te wszystkie lata stworzyć.
- Przepraszam za pytanie - mówił, ocierając dłonią krople potu z czoła - ale byliście z Tomkiem bardzo blisko, tak mi się wydaje i mimo tej tragedii dobrze się Pani trzyma.
- Jestem na lekach uspokajających - odpowiedziała, znów się uśmiechając - będą działać do jutra, jeśli Bozia pozwoli. A potem to zobaczymy. Może usnę na tym krześle i się nie obudzę...
Te słowa przeraziły Leona.
- Niech Pani tak nie mówi! - zaapelował.
- Ma Pan rację, głupie gadanie - szturchnęła go lekko - Widzi Pan tamtą łopatę w rogu?
Wskazała ręką, a on kiwnął głową.
- Niech Pan ją weźmie i przyjdzie do mnie.
Chwile później ponownie znaleźli się w ogrodzie. Staruszka stanęła przy stosie usypanym z jakichś dziwnych, szarych bulw.
- To są piwonie - powiedziała - musi Pan wykopać mały dołek tam, gdzie są patyki, a następnie włożyć jedną sadzonkę i zasypać.
Leon wbił łopatę łopatę w ziemię i uniósł ją lekko do góry, a następnie wrzucił do dziury jedną bulwę.
- Wie Pani, że z największą przyjemnością Pani pomogę, ale nadal prowadzę śledztwo w sprawie śmierci Tomka. No i nie zadałem jeszcze tego pytania.
Staruszka oparła się o ogrodzenie.
- No wiem, wiem. To jest ostatnie zadanie na dziś - za chwilę dodała, wybuchając przy tym śmiechem - wydawało mi się, że zadał Pan już kilka pytań.
- Tak, ale przyjechałem tutaj, by zadać jedno konkretne - mówił, zasypując kolejny dołek.
Pani Lidia cofnęła się kilka kroków i podeszła do modrzewia, który rósł na skraju ogrodu. Był ogromny, miał na oko dwadzieścia metrów, a jego gałęzie zaczynały się na dwóch. Widać, że ktoś o niego dbał.
- To drzewo zasadził mój mąż - przyłożyła do kory lewą dłoń - widzi Pan, kiedyś na wsi istniało takie powiedzenie, z którego dzisiaj żartujecie.
Leon zbliżył się do niej.
- Jakie powiedzenie? - spytał.
- Zbudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić syna... Witold sam wybudował nasz dom, ale to dłuższa historia. Gdy już się tu wprowadziliśmy, postanowił zasadzić drzewo. Uważał bowiem, że jest tutaj zbyt smutno. Pierwszym wyborem stał się dąb, jednak stwierdziłam, że to sztampowe - zaśmiała się, przytulając tym razem głowę do pnia - pewnego razu, gdy byliśmy w Zakopanem i chodziliśmy po górach, nieopodal Giewontu, zapadła się pod nim ziemia na szlaku. Obok znajdowała się ogromna przepaść i to właśnie w jej kierunku leciał na pośladkach Witold. Mało brakowało i by do niej wpadł, gdyby nie zatrzymał się na pewnym drzewie.
Policjant z ciekawością słuchał jej opowieści mimo, że była to już któraś z kolei, która nie wnosiła nic do śledztwa.
- I stąd ten modrzew w ogrodzie?
Pani Lidia spojrzała na niego. Ciągle jednak przytulała się do drzewa.
- I to nie byle jaki modrzew. Rok później wróciliśmy w tamto miejsce, które oczywiście było już odpowiednio zabezpieczone. Mąż udał się do władz tamtych terenów z prośbą o to, czy dostanie w ramach rekompensaty za narażenie życia sadzonkę tego drzewa, które mu je uratowało - przerwała na moment i zamknęła oczy, jakby wsłuchiwała się w dźwięki wydobywające ze środka - A kilka dni później dowiedział się, że zostanie tatą. Tyle że urodziła mu się córka, a nie syn.
Leon objął je teraz wzrokiem. Ujrzał w tym drzewie historię, która trwa nieprzerwanie do dziś. Zrozumiał też jakie znaczenie ma ono po śmierci Witolda, jaka drzemie w nim symbolika.
Staruszka w końcu opuściła ręce i odeszła w stronę krzesła, a on zrobił to samo. Gdy już usiedli, zaczął wpatrywać się w jej posmutniałą twarz.
- A właśnie. Mówi Pani, że Tomek miał złe relacje z ojcem. A jak to było z mamą?
- Barbara, czyli moja córka, zawsze kochała go tak samo, jak Mikołaja. Starała się nim zajmować najlepiej jak tylko umiała. Gdy Berg zaczął karierę polityczną, to z początku została w Lublinie, ale potem kazał jej się przeprowadzić...
Głos się jej załamał. Ze szczęśliwej, pełnej uśmiechu kobiety został teraz manekin, który siedział na krześle i ponownie wpatrywał się w okoliczne krajobrazy. Jednak wydawało się, że oczy stały się ekranem, na którym teraz oglądała wszystkie przykre wspomnienia ze swojego życia. Najwidoczniej leki przestawały już działać.
- Muszę w końcu zadać to pytanie, Pani Lidio - rzekł, a ta odwróciła głowę w jego stronę i spróbowała się uśmiechnąć.
- Skoro Pan musi, to proszę.
Leon wziął głęboki wdech i zebrał wszystkie myśli w głowie w całość.
- Śledztwo stanęło, taka jest prawda - zaczął mówić - brakuje nam jakichkolwiek śladów, tropów... Nie mamy punktu zaczepienia. Jednak dowiedzieliśmy się, że przed śmiercią Tomek był u Pani i dowiedział się czegoś, co miało na niego duży wpływ.
-I chce Pan wiedzieć, co mu takiego w tedy powiedziałam? - wtrąciła.
- Jeśli miałoby to pomóc w śledztwie, to tak.
Pani Lidia głośno westchnęła, jakby nie chciała wyjawiać tajemnicy, która spoczęła na jej rodzinie. Jednak wiedziała, że jest to już nieuniknione, a sama tajemnica nie mogła dłużej siedzieć w ukryciu.
- Widzi Pan tamtą brzozę? - wskazała ręką na mały lasek i na drzewo, które górowało ponad wszystkie inne - wszędzie dookoła jak się Pan rozejrzy są wierzby, ewentualnie osiki. Zdarzają się czasami świerki tak, jak tam przy drodze. Ale brzozy tutaj nie ma, z wyjątkiem tej.
Policjant podrapał się po głowie.
- Nie rozumiem - powiedział.
- Pan wielu rzeczy nie rozumie - odparła kobieta i kontynuowała wywód - czy z nami też tak nie jest? Czy wśród wielu podobnych do siebie ludzi nie znajdziemy jakiś wyjątków, które wybijają się ponad innych?
- Zdecydowanie! - krzyknął.
- No właśnie, tak jest właśnie z Bergiem...
Pierwsza myśl jaka pojawiła mu się w głowie, brzmiała: to oczywiste. Polityka przecież to zbiór indywidualności, które chcą wybić się ponad innych, czyli dążą do zdobycia władzy.
- Słyszał Pan kiedyś o masonach, czy iluminatach? - mówiła dalej. Dostała twierdzącą odpowiedź - przez wieki na świecie istniało wiele tajemnych organizacji, o których do dziś nie mamy pojęcia.
- Dobrze, ale co to ma to wspólnego z Pani rodziną - zapytał policjant, którego mocno zaciekawiła jej słowa.
- Mój zięć należy do takiej organizacji - odparła, znów głośno wzdychając.
Leona zamurowało. O masonach, iluminatach, słyszał tylko w programach o teoriach spiskowych. Czasem też te tematy poruszał jego ulubiony autor, Dan Brown, w swoich kryminałach. Nigdy nie spodziewał się, że kiedykolwiek będzie miał coś z tym wspólnego.
- Czyli Berg jest masonem? - stwierdził.
- Masoneria to jednak coś innego od nurtu, który on reprezentuje.
Zgłupiał całkowicie. Chciał teraz zapytać o iluminatów, ale wystraszył się, że znów się pomyli.
- No więc kim on jest tak naprawdę!
Kobieta uniosła na niego wzrok i znów mógł ujrzeć jej cudowne oczy.
- On jest Różokrzyżowcem!
Komentarze
Prześlij komentarz